Powrót do bloga

Dirty Dancing, czyli wirujące skarpetki. Top 10 filmów o tańcu

11 sie 2020 | 0 komentarzy | przez Many Mornings

Lada dzień premierę będzie miał nowy typ skarpetek Many Mornings – w Polsce nazywany wdzięcznie i nieco krotochwilnie: «baleriny». Skojarzenia z nazwą nieustannie skłaniają skarpetkową załogę do tańca. Z kolei Ci spośród nas, którzy na dyskotekach woleli podpierać ściany i z zazdrością patrzyli na odważniejszych kolegów i koleżanki, rozsiedli się przed TV. Zamiast tańczyć można przecież podglądać jak tańczą inni – i jest w tym lekko perwersyjna przyjemność, nawet jeśli sami znamy ledwie kilka kroków. Takiemu słodkiemu podglądactwu oddawało się zresztą wielu ludzi na całym świecie przy okazji globalnego formatu telewizyjnego: Tańca z gwiazdami. My jednak wolimy bardziej staroświecką rozrywkę, dlatego stworzyliśmy ranking najlepszych filmów o tańcu i spędziliśmy długie noce marząc o imprezach, na które pójdziemy w lepszym życiu. W niniejszym tekście postanowiliśmy podzielić się z Wami efektem tych fantazji.

Skarpetki baleriny mają swój angielski odpowiednik w nazwie «no-show». Zagraniczne skarpetkowe imię także konotuje powiązania ze sceną i w jakiś sposób przystaje do świata filmu. Oczywiście w niewidzialnych skarpetkach chodzi trochę o co innego, niż w kinematografii. Ale na potrzeby tego tekstu możemy wyobrazić sobie skarpetkową pochwałę kina arthouse’owego, odmiennego od blockbusterowych gniotów. Dlatego na samej górze naszego rankingu filmów o tańcu umieściliśmy dzieła, które nigdy nie konkurowały z kasowymi hitami. A jednak pod wieloma względami są od nich doskonalsze, bardziej zniuansowane i poruszają całe mnóstwo ciekawych kontekstów. Czasem w filmach o tańcu chodzi nie tylko o spektakularną choreografię (chociaż to także jest bardzo ważne!), ale po prostu o emocje i samo życie. Biorąc to wszystko pod uwagę, ułożyliśmy następujący ranking:

1. Climax (reż. Gaspar Noé, 2018)

2. Pina (reż. Wim Wenders, 2011)

3. Footloose (reż. Herbert Ross, 1984)

4. Czarny łabędź (reż. Darren Aronofsky, 2010)

5. Billy Elliot (reż. Stephen Daldry, 2000)

6. Czyż nie dobija się koni? (reż. Sydney Pollack, 1969)

7. Saturday Night Fever (reż. John Badham, 1977)

8. Dirty Dancing (reż. Emile Ardolino, 1987)

9. La La Land (reż. Damien Chazelle, 2016)

10. Balerina (reż. Eric Summer / Éric Warin, 2016)

Jak widać, nasze skarpetki naprawdę wirowały w tańcu przez wiele kinomaniackich wieczorów. Niektóre z obejrzanych przez nas tytułów to filmy kontemplacyjne, które chyba najlepiej oglądać w zachowawczych czarno-białych wzorach. Inne z kolei – niczym Bee Bee – kąsają uwagę widza pulsującym rytmem i żywiołowymi melodiami. Bezsprzecznie wszystkie filmy o tańcu z naszego rankingu warto obejrzeć. Każdorazowo trzeba jednak wziąć poprawkę na kilka dodatkowych czynników, spośród których najważniejsze są: samopoczucie i aura konkretnego dnia. Jeżeli akurat spędzacie niezobowiązujące wakacyjne popołudnie przy drinku, to raczej nie powinniście wybierać twórczości Noé ani Aronofsky’ego. Zostawcie sobie te (ciężkie) arcydzieła na intelektualny wieczór, a w trakcie wesołych dni wróćcie raczej pamięcią do klasyków spod znaku Dirty Dancing.

Danse macabre, czyli jak zatańczyć Climax po francusku

Nie mamy żadnych wątpliwości, że Gaspar Noé to wybitny reżyser, a jednocześnie bardzo trudny w odbiorze. Trzeba też przyznać, że ma skłonności do efekciarstwa. Wybiera filmowe tematy według klucza, który skaluje jego pomysły do rangi największych kontrowersji. To właśnie on przedstawił na taśmie filmowej słynną scenę gwałtu z udziałem Moniki Bellucci, oddaną z całym dramatyzmem, naturalizmem i emocjonalnym ciężarem sytuacji. Można spierać się co do  autorskich motywacji (czy stoi za tym odwaga, czy po prostu narcystyczna brawura?), ale efekt jest jednoznaczny i bardzo daleki od hollywoodzkiego lukrowania. Ohyda w filmach Noégo jest po prostu ohydą, perwersja perwersją, degeneracja i zagubienie także są widoczne jak na dłoni. Podobnie było, gdy francuski reżyser kręcił Love, eksponujący nagość na równi z filmami pornograficznymi. Climax też nie oszukuje w tańcu – wali społeczeństwo pięścią prosto w nos.  Fabułę można streścić w jednym dosadnym zdaniu: oto międzynarodowa ekipa awangardowych tancerzy zostaje zamknięta w budynku i pod wpływem LSD wpada w hipnotyczny trans morderstw, gwałtów i szaleństwa. Jest to mieszanka szokująca, wstrząs estetyczny i poznawczy, który zostaje z widzem na długo po seansie.

Niestety bywa tak, że w jakimś stopniu przyzwyczajamy się do oglądanych straszności. Zwłaszcza jeśli są utkane z tak mięsistej i smacznej tkanki, jak filmy o tańcu Gaspara Noé. Porywające melodie na pulsującym, elektronicznym soundtracku; gibkie i piękne ciała aktorów, które utrwalone w precyzyjnym montażu podczas spektakularnej choreografii wywołują w nas dreszcz emocji. Wszystkie uczucia podczas seansu każą zadać trudne pytanie, czy aby nie jesteśmy wodzeni przez twórcę za nos?; czy nie estetyzuje gwałtu i morderstwa, by uczynić pięknym coś, co powinno nieodwołalnie budzić wstręt.

Francuski twórca nie ma więc wiele wspólnego z sielankowym (romantycznym?) obrazem Paryża rodem ze skarpetek Bonjour France. Wszystko w światach Gaspara Noé jest nasycone przedstawieniami ofiarniczymi. Musimy chyba wybaczyć mu dosłowność, bo odsłania przed nami prawdę; prawdę, którą podskórnie odczuwamy, ale się jej boimy i spuszczamy przed nią grubą kotarę zapomnienia. Jest to poznawanie tabu – niby nie naruszalnego od wieków, ale wciąż umykającego nam jako siła kreacyjna. Bowiem brutalność potrafi być twórcza, tak jak pełne dynamiki są obrazy francuskiego reżysera. Jako widzowie doświadczamy gwałtownego ruchu, który naprawdę bywa ekstatycznie piękny! Montaż stosowany przez autora Climaxu jest szybki, ale daleki od płynności – pozostawia rzeczywistość fragmentaryczną, zmienną, kalejdoskopową. Mamy przed sobą dobrze znaną poezję tańca, sztuki prawdziwie rytualnej. Pytanie tylko, kto prędzej zginie na ofiarnym stosie: filmowi bohaterowie czy widzowie?

Ukłony w Wuppertalu, czyli hołd dla Piny Bausch

Zupełnie inny kaliber i wrażliwość estetyczną niesie ze sobą dzieło z drugiego miejsca naszego rankingu. Film o tańcu o bezpretensjonalnym tytule Pina przedstawia o wiele bardziej subtelne spojrzenie na świat, niż to, do którego przyzwyczaił nas Gaspar Noé. Cóż, czasem dobrze jest zakomunikować coś w kolorze krwistej czerwieni; uczynić ze swojej wypowiedzi artystycznej znak ostrzegawczy. Ale zazwyczaj warto rysować wielobarwny świat przedstawiony w zniuansowanej palecie: barw, wydarzeń i emocji. Takie właśnie są narracje Wima Wendersa, w tym omawiana biografia. Pina, co łatwo odgadnąć, opowiada historię życia Piny Bausch – artystki, która wyniosła teatr tańca na niespotykane w historii wyżyny, tworząc w Wuppertalu samodzielny ośrodek kształcenia osobowości twórczych. W jej teatrze powstawały zupełnie innowacyjne spektakle, w których nowatorstwo środków wyrazu artystycznych może równać się tylko z epokowymi wydarzeniami w historii sztuki, takimi jak np. premiera Święta Wiosny Strawińskiego.

W dokumentacji niemieckiego reżysera Wima Wendersa przywołane zostają przede wszystkim dwa spektakle: Święto Wiosny (odwołujące się właśnie do Strawińskiego) oraz Café Müller. Oba równie przełomowe, wypowiadały się za pomocą ruchu w sposób kompletny. W Many Mornings nigdy wcześniej nie widzieliśmy takiej mocy komunikatów wyrażonych tylko i wyłącznie za pomocą ciała. Choreografie tworzone przez Pinę Bausch przypominały fuzję wszystkich pozostałych odłamów sztuki; łączyły zmysłowość malarstwa, wyrafinowanie muzyki i emocjonalność teatru. Taki właśnie jest taniec – uniwersalny i wyjątkowy jednocześnie, trafia prosto do serc odbiorców! Wenders wykazał się nie lada wrażliwością, stąpając delikatnie wokół wielkiego życiorysu pierwszej damy światowego tańca. Oddał wszystkie wymienione wyżej niuanse estetyczne na taśmie filmowej, a było to niezwykle trudne zadanie. Do wybuchowej mieszanki osobowości twórczej Piny Bausch dodał jeszcze własny talent, co zaowocowało  naprawdę wspaniałym dziełem. Z łatwością możemy sobie wyobrazić drogę na skróty i sztampową, zachowawczą biografię. Całe szczęście, niemiecki reżyser poszedł inną artystyczną ścieżką. Pod jego wprawnym okiem powstał niezwykle pomysłowy film o tańcu pełen wizualnych dwuznaczności, z wybitną muzyką w tle i nieszablonowymi rozwiązaniami scenograficznymi. Pina Wima Wendersa to dzieło kompletne, naprawdę wyrafinowane i najbardziej natchnione w naszym zestawieniu – nie mamy więc żadnych wątpliwości, że właściwym wyborem do seansu będzie założenie którejś z naszych skarpetek artystycznych. Załóżcie je na stopy i wczujcie się w poezję ruchu. Takie filmy o tańcu można oglądać całymi dniami!

Footloose – filmy o tańcu na amerykańskiej prowincji

Tego klasyka nie mogło zabraknąć w naszym rankingu filmów o tańcu, choćby ze względu na samą tylko czołówkę! Charakterystyczna piosenka (o tym samym, co film tytule) pojawia się na samym początku sjużetu, a później towarzyszy widzowi przez cały czas trwania akcji, stając się motywem przewodnim i fabularnym rytmem. Dynamiczna melodia Footloose od razu zapowiada, że mamy do czynienia z produkcją energetyczną, nienachalną i bezpretensjonalną. Tańczący korowód stóp: bosych, obutych, na obcasach i w różnego rodzaju skarpetkach (sic!) jest dla nas niezwykle soxy! Bliski plan, dzięki któremu reżyser sportretował wszystkie nogi od łydki w dół, pozwolił zmieniać jak w kalejdoskopie obrazy mody lat osiemdziesiątych: kolorowe rajstopy, kowbojskie botki, białe pantofle, buty do stepowania, nieśmiertelne dżinsy, sztruksy i sfatygowane trampki. Scena początkowa pokazuje więc jak wiele osobowości i ludzkich temperamentów kryje się pod postacią akcesoriów odzieżowych. Dla nas w Many Mornings jest to szczególnie inspirujące. Z łatwością wyobrażamy sobie podobnie energetyczny taniec w naszych kolorowych skarpetkach do trampek. Dlatego postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i sami zacząć tańczyć oraz namówić do tego członków naszej skarpetkowej społeczności.

Zanim jednak całkiem pogubimy rytm tekstu w tanecznym entuzjazmie, skupmy się lepiej na naszych recenzenckich obowiązkach. Footloose to lekki film i wszystko daje się w nim lubić. Z jednej strony główni bohaterowie napisani są dość grubą kreską – ze swoim młodzieńczym buntem i sprzeciwem wobec silnych postaci ojców. Zarówno męski protagonista odgrywany brawurowo przez Kevina Bacona, jak i jego filmowa partnerka mają problemy rodzinne, z którymi muszą sobie poradzić w trudnej codzienności. Oczywiście wychodzą z opałów za pomocą tańca i miłości, co z pozoru jest kolejnym sztampowym rozwiązaniem fabularnym. A jednak – i to jest właśnie nasza druga strona medalu – dobre aktorstwo nie pozwoliło bohaterom stać się płaskimi wydmuszkami. Dialogi, być może puste na papierze, w przemyślanej aktorskiej interpretacji zyskują na lekkości i autentyczności. Koniec końców mamy przed sobą młodych bohaterów z krwi i kości – ani przesadnie przeintelektualizowanych, ani zbyt łatwych do rozgryzienia. Dobry efekt został uzyskany także za pomocą kolejnych umiejętnie dopracowanych planów bliskich. Tym razem portretowano twarze, które wyrażają całe gamy emocji często tylko za pomocą mikroruchów mimiki.

Co jeszcze dopełnia wyjątkowego smaku filmu o tańcu Footloose? Bardzo fajna choreografia, częściowo oparta na gimnastycznej ekwilibrystyce i kręcona w ciągłym ruchu po linii (przy ciągłych zmianach scenografii). Jednocześnie tancerskie wygibasy wykręcone są przez normalsów, co w jakiś sposób zbliża widza do świata przedstawionego. My często wystukiwaliśmy rytm w skarpetkach Music Notes podczas seansu, ufni że łapiemy harmonię ruchu oraz lepiej rozumiemy nasze własne ciała. Footloose to film, który wkręca aż samemu zachce się tańczyć. A pewną dodatkową ciekawostką jest drugoplanowa rola młodziutkiej Sary Jessiki Parker, która dekadę później wsławiła się kultową rolą w Seksie w wielkim mieście.

Wytańcz sobie władzę nad słabszymi

Kolejne dwa filmy o tańcu, o których chcemy Wam opowiedzieć, dotyczą baletu (co bardzo pasuje do naszego balerinowego konceptu). Jednak akcenty rozłożone są w nich zupełnie inaczej. Na czwartym miejscu ulokowaliśmy wysokobudżetowe dzieło Darrena Aronofsky’ego, który ma skłonność do artystycznych wypowiedzi na wysokim C. Także Czarny łabędź pod jego reżyserskim okiem wyrósł na twór nieco pretensjonalny, a z całą pewnością bardzo dramatyczny. Przez cały czas trwania akcji rozedrgane emocje wygrywają różnego rodzaju dysharmonie. Nie ma w tej opowieści miejsca na kontemplację, za to jest fabularne mięso i ścięgna zbudowane z: krzyku, drapania, wrzasku, rozpaczy. Gwałtowny montaż, okaleczanie ciała, sugestywne przedstawienia psychozy – wszystko to sprawia, że oglądanie filmu o tańcu Aronofsky’ego to dość męczące doświadczenie.

A jednak czasem warto się zmęczyć, by przeżyć swego rodzaju katharsis. Czarny łabędź jest dziełem nie tylko reżysera, ale przede wszystkim doborowej obsady, w której brylują: Natalie Portman (w roli głównej), Mila Kunis i Vincent Cassel. Zwłaszcza francuski aktor wcielający się w postać apodyktycznego nauczyciela baletu jest bardzo przekonywający. W Many Mornings jesteśmy fanami jego talentu oraz charakterystycznej urody, która świetnie sprawdza się na dużym ekranie, dając jego bohaterom blask i żywotność. Także podczas oglądania omawianej produkcji odczuliśmy jego posępny urok ukrywającego się pod płaszczem profesjonalisty tyrana. Jest coś bardzo mocnego w tym obrazie męskiej władzy, która żarłocznie wżera się w tkankę kobiecej wrażliwości, zmuszając ją do uległości. W tym przypadku nie jest to zresztą zwykły patriarchalny żer, a raczej ohydne kanibalistyczne rozrywanie ofiary z mocnymi seksualnymi akcentami w tle. Czarny łabędź jest oczywiście także historią chorobliwego perfekcjonizmu i schizofrenii paranoidalnej, które są z kolei artystycznym pożywieniem Darrena Aronofsky’ego. Cóż, trochę dziwny ma gust kulinarny, ale kucharz-reżyser z niego najwyraźniej niezły, skoro z takich składników potrafi złożyć filmowy smaczny kąsek.

Od górnika do baletmistrza, czyli filmy o tańcu z akcentem społecznym w tle

Billy Elliot, który kończy naszą wielką piątkę filmów o tańcu, to dzieło charakterystyczne dla pewnej ogólnej tendencji kinematografii brytyjskiej. Wielcy reżyserzy (być może pod intelektualnym przewodnictwem Kena Loacha) od jakiegoś czasu chętnie biorą na warsztat opowieści o różnicach ekonomicznych i rozwarstwieniu społecznym. Modelem zbiorowym dla klasy niższej (proletariatu jak kto woli) są w nich zazwyczaj górnicy, co pokazuje jak wielką traumą musiał być dla Brytyjczyków gwałt społeczny poczyniony przez Margaret Thatcher. Twardogłowa i bezduszna doktryna wolnego rynku jest więc dziś pożywieniem dla filmowców, którzy tworzą [także filmy o tańcu] silnie ukorzenione społecznie. Poprawność polityczna wygrywa w nich pierwsze skrzypce melodią tolerancji, równości i zaufania dla każdego rodzaju mniejszości. Flagowym przykładem może być film Pride z 2014 roku, który opowiada o specyficznej unii górników i gejów zawiązanej dla wspólnego dobra. Tak właśnie w UK zszywa się społeczeństwo – grubymi nićmi.

Jakkolwiek omawiane narracje nie są szczególnie zniuansowane, to wygrywają takie nuty, które akurat w Many Mornings chcemy usłyszeć. Opowiadają przecież o sprawiedliwości społecznej i braterstwie – a to zawsze chwyta za serce. Być może jesteśmy naiwni, ale wciąż wierzymy, że im więcej dobra, tym więcej dobra. Taka tautologia jest bezdyskusyjna i nie ma co błądzić poza granicami cynizmu, wypominając sobie, że świat jest inny, a ludzie są źli. Stephen Daldry, który wyreżyserował Billy’ego Elliota, nie pozwolił sobie na takie jałowe gdybanie. Ośmielimy się twierdzić, że filmowi wyszło to na dobre. Dzięki temu poznaliśmy moc historii o chłopcu, który mógł zamknąć swój świat w poszukiwaniach Green Gold, ale zamiast tego wybrał marzenia o balecie. Przy okazji uwrażliwił świadków swojego brawurowego życiorysu na nieheteronormatywne spojrzenie na świat. Jak widać na filmie, nie każdy baletmistrz musi być gejem, a czasem prędzej spotkać można homoseksualnego górnika.

Cóż, nigdy nie powinniśmy tracić swobody wewnętrznego dziecka – a zwłaszcza podczas tańca!

Tego typu wrażliwość znana jest widzom także z innych dzieł Daldry’ego, który na przełomie tysiącleci nakręcił hit Godziny, a obecnie może być znany szerszej publiczności jako twórca Netflixowego The Crown. Jeśli znacie te tytuły, to sięgnijcie też po Billy’ego Elliota. To opowieść o nieszablonowym brytyjskim chłopcu wyrażona oszczędnymi, surowymi środkami artystycznymi. Dzięki temu jeszcze bardziej przemawia do serca!

Taneczny ranking w pięciu smakach

Do serca – choć w inny sposób – przemawiają też pozostałe tytuły z top10 naszego rankingu filmów o tańcu. Większość z nich powinniście oglądać w kolorowych skarpetkach z kategorii bestsellery. W końca są to tak rozpoznawalne klasyki, że większość z Was pewnie widziało je już sto razy. Nawet jeśli tak właśnie jest, to czasem warto sobie przypomnieć wirującego Patricka Swayze – pewne rzeczy nigdy się nie nudzą. Podobnie jest zresztą z Johnem Travoltą, który nauczył nas jak tańczyć mimo niesprzyjających warunków. Przebił się do popkultury jako ikona iście tanecznym krokiem. Od rankingowej Gorączki sobotniej nocy, po Grease, aż do Pulp Fiction (w którym przecież także wygrał słynną taneczną scenę) – wszędzie udało mu się wskoczyć na półkę z gwiazdorami-sybolami.

A jeśli na chwile będziecie chcieli odetchnąć od teleturniejowych melodii, koniecznie sięgnijcie po dwa nieszablonowe smaczki z naszego rankingu filmów o tańcu. Jeden z nich to arcydzieło Sydneya Pollacka o wielkim kryzysie ekonomicznym (opowiadzianym przez pryzmat tańca!), a drugi to miła animacja pt. Balerina. Cóż, nigdy nie powinniśmy tracić swobody wewnętrznego dziecka – a zwłaszcza podczas tańca!

Dodaj komentarz

POWIĄZANE PRODUKTY

MOŻE CI SIĘ SPODOBAĆ

Wybierz rozmiar:

Nie wiesz jaki rozmiar wybrać? Zobacz produkt

Dodano do koszyka:

Rozmiar:

Wybierz opakowanie prezentowe