Powrót do bloga

Kręcone w tęczowych skarpetkach. Top 10 filmów ze społecznością LGBT+ w tle

07 cze 2021 | 0 komentarzy | przez Many Mornings

Kino może być narzędziem emancypacji. Zwłaszcza jeśli pretenduje do bycia nie tylko udaną rozrywką, ale także sztuką z prawdziwego zdarzenia. Bowiem sztuka antycypuje społeczne zmiany i stawia postulaty dotyczące kształtu rzeczywistości. Klasyki kina LGBT+ pochodzą sprzed kilkudziesięciu lat; otworzyły bramy wyobraźni na coraz śmielsze poczynania także w kinowej współczesności. Stworzenie rankingu najlepszych filmów LGBT+ to niełatwe zadanie, wymagające jubilerskiej wagi, by sprawdzić stop jakości artystycznej, społecznej doniosłości i odwagi narracyjnej. Podejmiemy jednak rękawicę kolorową skarpetkę, bo łamanie utartych schematów – jakkolwiek trudne – zawsze jest dla nas łakomym kąskiem.

Koniec końców, kierunek jest prawie zawsze ten sam (tylko prędkość różna): przełom zaczyna się w art housie, by płynnie zakotwiczyć się w kinowym mainstreamie, a na końcu – także w praktyce społecznej. Artystyczna jakość i polityczny nacisk idą w parze, by wywierać presję na władzę symboliczną pod różnymi postaciami. Groźba bojkotu akademii oscarowej, pierwsze feministyczne akcenty w pulpowych blockbusterach superbohaterskich ze stajni DC Comics lub Marvela – to wszystko niedawne modyfikacje kursu titaniców przemysłu filmowego. Wyczuwalne fluktuacje prądów morskich zaczynają się jednak u źródeł, najpierw w niskobudżetowych produkcjach, potem na festiwalach w Wenecji, Berlinie, w końcu także Sundance i Cannes. Dlatego, gdy założyliśmy na stopy artystyczne skarpetki, nie było wyjścia – musieliśmy zacząć nasz ranking najlepszych filmów LGBT+ od klasyków z przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Wpuściliśmy jednak także trochę świeżego powietrza do naszej tęczowej sali kinowej. Szczególnie w drugiej części zestawienia staraliśmy się docenić kilka mniej znanych tytułów – niektóre po prostu za odwagę, a czasem nawet bezwstyd.

1. Złe wychowanie (reż. Pedro Almodóvar, 2004)

2. Moje własne Idaho (reż. Gus Van Sant, 1991)

3. Na zawsze Laurence (reż. Xavier Dolan, 2012)

4. Anioły w Ameryce (reż. Mike Nichols, 2003)

5. Życie Adeli – rozdział 1 i 2 (reż. Abdellatif Kechiche, 2013)

6. Nieznajomy nad jeziorem (reż. Alain Guiraudie, 2013)

7. Debiutanci (reż. Mike Mills, 2010)

8. Wszystko w porządku (reż. Lisa Cholodenko, 2010)

9. Tajemnica Brokeback Mountain (reż. Ang Lee, 2005)

10. Portret kobiety w ogniu ( reż. Céline Sciamma, 2019)

Ostatni tytuł zmieścił się w top10 rzutem na taśmę – i nawet przyznanie tak dalekiego miejsca nie obyło się bez wątpliwości. Z jednej strony Portret kobiety w ogniu, głośno opiewany jako piękny i malarski, ma w sobie zachowawczość fabularną, która pozostawia gorzkie nuty w całkiem smacznej kinowej potrawie. Jednak mimo wszystko Céline Sciamma ma w sobie tyle uczucia do swoich bohaterek oraz do samego filmowego materiału, że zgasiła płomień sceptycyzmu. Ale brak pomysłu na subwersywne gry poskutkował przetasowaniem w rankingu najlepszych filmów LGBT+. Canneński hit został wyprzedzony przez kultowy hollywoodzki romans ze stanu Wyoming. Brokeback Mountain – kręcony w stylu zerowym – przynajmniej podłożył dynamit w górach ludzkich przyzwyczajeń i rozsadził hiperheteroseksualne ramy gatunkowe westernu (czy w ogóle estetyki kowbojskiej). 

Tyle szczęścia nie miał melodramat Nieposłuszne z 2017 roku, który odmalowuje przed publicznością konflikt między ortodoksyjnymi zasadami judaizmu a lesbijską miłością – konflikt, dodajmy, przewidywalny i nudny. Religie monoteistyczne niezbyt lubią się z odstępstwem od heteronormy – reżyser Sebastián Lelio nie odkrył tu Ameryki. Jeszcze gorzej ma się sytuacja z rozchwytywanym, budzącym rozmaite „achy” i „ochy”, pretensjonalnym dramatem Tamte dni, tamte noce. Obecność najgorętszej gwiazdy ostatnich lat –  Timothée Chalameta – nie wystarczyła, by zmazać narcystyczne pomysły na czytanie Goethego w oryginale w toskańskiej wiosce wśród artystów i intelektualistów. Nie każda klisza nadaje się na film.

Almodopride, czyli mistrzowska duma

Złe wychowanie to perełka ukryta w dorobku hiszpańskiego mistrza, schowana na półkach gdzieś między Drżącym ciałem, Porozmawiaj z nią i Volver. Pod wieloma względami mamy do czynienia z typową almodramą, jednak zainscenizowaną i zagraną jakby o kilka półtonów ciszej niż najbardziej znane filmy reżysera. Nie jest to może kino sensu stricto kontemplacyjne; po prostu tragedia nie odzywa się tu tak często głosem chóru południowoeuropejskich płaczek: lamentem oraz krzykiem. Tym razem słyszymy rączej smutny sopran małego chłopca, ucznia katolickiej szkoły, zdyscyplinowanego i poranionego. Wiele planów narracyjnych oraz liczne niuanse fabularne przekładają się także na zmniejszenie intensywności scenograficznych ekscesów Almodovara. W dalszym ciągu lubi zagrać nasyconymi barwami, kontrastową czerwienią leżaków i niebieszczącej się wody, ale świadomie rezygnuje z pompowania męskiej energii w geometrię fascynujących struktur. Woli czasem odsunąć aktorów na dalszy plan, filmować ich zza filarów, by dopiero po jakimś czasie zadudnić emocjami wypisanymi en face. Choć to film queerowy, to nie ma kampowych skłonności do przesady. To dramat, a nie widowisko; to nie teatr życia, ale czysto ludzka miłość oraz nienawiść.

Dodatkowe plusy od widowni zgromadzonej w skarpetkach Over The Rainbow (może trochę nieobiektywne) należą się za sfilmowanie zbieżności i różnic między polskimi a hiszpańskimi realiami. Złe wychowanie tętni bardzo aktualnym problemem, przeżywanym intensywnie także w Polsce: zbrodnią pedofilii w kościele katolickim. Polska i hiszpańska religijność mają wiele punktów wspólnych, zbudowanych na tym samym spektaklu liturgicznym. Zanim wszyscy dochodzimy do dumy z bycia sobą, chyżo maszerują przed nami: wstyd, poczucie winy, wyparcie. Jednocześnie w pewnym momencie drogi się rozchodzą, a latynoska ekspresja wygrywa nad polską zachowawczością. Mimo że posiadamy uwspólniony katolicki pierwiastek, to nad Wisłą manifestuje on swoją władzę w sposób szczególnie totalitarny. Wystarczy zadać sobie pytanie: czy drag queens mogłyby zostać bohaterkami filmów Andrzeja Wajdy? 

Fajerwerki wolności za granicami Midwestu

Dzień Niepodległości wraz z szeregiem wartości pobocznych: wolnością, swobodą, praworządnością itp. to najważniejsze święto kształtujące państwowość USA. Nie od dziś wiadomo jednak, że powyższe duchowe dobra udało się (jako tako) zakorzenić przede wszystkim na wybrzeżach – a zwłaszcza w metropoliach Nowy Jork i Los Angeles. Środkowe stany, zamieszkane między innymi przez wybuchową mieszankę ranczerów i tzw. white trash, musiały znaleźć własne sposoby na celebrację różnorodności. Podpowiedzi jak to zrobić, dostarczył Gus Van Sant. Ten szczególnie utalentowany obywatel stanu Oregon postanowił założyć kolorowe skarpetki do garnituru, tj. postawić na kontrolowany ekscentryzm. Dzięki niemu dopuszczono do głosu nowe wątki w wielkiej, konserwatywnej narracji dzikiego zachodu. 

Z jednej strony Van Sant – i Moje własne Idaho nie jest tu wyjątkiem – ma poetycką słabość do obrazowania zapierających dech w piersiach, melancholijnych amerykańskich krajobrazów. Ważnym tematem jego filmów jest konflikt człowieka z [własną] naturą. W reżyserskiej wyobraźni pośród malowniczych plenerów eksplodują drewniane, samotne domy – czyli dojmująca alienacja oraz duszący brak poczucia przynależności. Destruktywne zapędy mogą jednak sublimować także w piękne portrety społecznych wyrzutków. To jest właśnie druga strona Idaho – wolne ptaki, queerowi bezdomni z własnym kodeksem wartości, wieczni podróżnicy na drodze donikąd. U progu paniki związanej z HIV, amerykański reżyser opowiada baudelaire’owską z ducha historię hipisowskiej wspólnoty pełnej freaków. Bezdomność i prostytucja to przecież wciąż aktualne tematy w społeczności LGBT+, choć akurat w Moim własnym Idaho są potraktowane dość „przygodowo”. Homoseksualne prostytutki to nie tylko, a nawet nie przede wszystkim ofiary przemocy, ale tętno miast, tęczowa energia, flâneurzy lat dziewięćdziesiątych. Bohaterowie są jak pstrągi z kadrów-przebitek z filmu: pełni po same uszy autodestrukcyjnego pędu życia – tak tragicznego, ale i tak pięknego!

Gus Van Sant ustanawia prawa jakby nowego samodzielnego gatunku kina autorskiego, coś co moglibyśmy nazwać american style gay movies. To specjalna odmiana kina gatunków: miks filmów przygodowych i kina drogi (pełnego właściwych środkowym stanom scenerii i kolorów). Dodatkowo w Idaho reżyser często wykorzystuje konwencję teatralną – dialogi wypowiadane z emfazą, dziwacznie szekspirowską frazę i ironiczne kadrowanie (np. gejowska Pieta z Keanu Reavsem w roli Matki Boskiej). Mimo braku wizualnej przesady, maniera podpowiada nam dobrze znane narzędzie analityczne – kamp. Wszystko jest tu zabiegiem formalnym; nawet seks nie jest płynnym nurtem emocji, ale zmontowanymi sekwencjami statycznych, mechanicznych obrazów i dźwięków. Wielka ambicja artystyczna reżysera dopuszcza do głosu pewną beznamiętność, która porusza postaciami jak marionetkami. Czy tak właśnie wyglądała historia jednego z odtwórców głównych ról Rivera Phoenixa, który na planie Idaho uzależnił się od opiatów i wkrótce po premierze przedawkował?

Jak nakręcić trzygodzinny teledysk?

Jak nakręcić trzygodzinny teledysk, by nie było w nim nudy i powtarzalności? Odpowiedź na to pytanie doskonale zna reżyserski prodigy – Kanadyjczyk Xavier Dolan. Krytycy zachwycali się jego portretami młodocianych narcyzów we wczesnych dziełach (m.in. Wyśnione miłości), ale naszym zdaniem na wysokie miejsce w rankingu najlepszych filmów LGBT+ zasługuje przede wszystkim rozbuchane Na zawsze Laurence. Trzygodzinne widowisko zawiera większość mocnych stron poprzednich filmów, a zwłaszcza kunsztowną synestezję geometrii obrazów i dźwięków. Dolan to rzeczywiście nieco narcystyczny esteta, który często bez wyraźnego narracyjnego celu wykorzystuje wystudiowane krótkie sceny (właściwie każda z nich mogłaby być samodzielna, bo nie mają bezwzględnej ciągłości stylistycznej). A jednak w tej ekonomii zbytku jest tak dużo uroku! Nieuzasadnione jazdy kamery, twardo zmontowane zbliżenia rodem jakby z amatorskiego VHSu, precyzja przy kompozycji kolorystycznej w każdym z ujęć – to wszystko wydaje się być tylko składowymi młodzieńczej zabawy, tryskającym źródłem energii twórczej. Kanadyjski reżyser jawi się tutaj jako młodsza wersja Almodovara, któremu zdjęto formalne kajdany. Dziecko bezstresowego wychowania, któremu wszystko wolno, pozwala sobie na nadreprezentację zbędnych gestów i rekwizytów. Dogasające papierosowe pety to powidoki po francuskiej nowej fali, romantyczna miłość jak z Hollywood – tyle że miłość po prostu do samego kina! 

W tej nachalnej manierze, którą jedni pokochają, a drudzy znienawidzą, Dolan jest bardzo fotograficzny – w instagramowym sensie. Plastyczne scenografie i autorskie kostiumy zaprojektowane przez samego twórcę układają się w teledyskową feerię zachwycających obrazów. Popkulturowa puenta w postaci muzycznego dodatku (Kanadyjczyk wydaje się zakochany w skandynawskich brzmieniach spod znaku The Knife) lub plakatu z Audrey Hepburn, to powołanie do filmowego życia pokoleniowych ikon. Zza tej fasady wygląda jednak także właściwa treść Na zawsze Laurence, czyli opowieść o tożsamości i poszukiwaniu siebie. To temat bliski reżyserskiemu sercu – co jest chyba najbardziej wyczuwalne, gdy esteta zmienia się w sentymentalistę i pozwala sobie na naiwne zabiegi (lustrzane odbicie twarzy w pustym kieliszku wina). Trzygodzinny teledysk Dolana wprowadza do naszego rankingu ważny transseksualny komponent. Naszym zdaniem wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać. Jest trochę kabotyński, trochę narcystyczny, ale przede wszystkim jest sobą w niezmąconej radości tworzenia [samego siebie]!

Skala moralnych nadużyć vs. skala Kinseya

Anioły w Ameryce to co prawda format miniserialu, ale nie mogliśmy oprzeć się lekkiemu nadużyciu i przyozdobić nim nasz ranking najlepszych filmów LGBT+. To doskonała pod wieloma względami epopeja – przekrojowy obraz nastrojów w Stanach Zjednoczonych epoki epidemii HIV. Przeniesiona z desek teatralnych na język filmowy inscenizacja nie straciła nic z mocy wyrazu, a wręcz wzmocniła uczuciową siłę oddziaływania za sprawą wirtuozerskiego aktorstwa. To właśnie odtwórcy głównych ról są kluczowym składnikiem fabuły – to dla nich widz ma ochotę składać ręce do nieustannych braw (przynajmniej wtedy, gdy akurat nie płacze). Al Pacino, odmalowujący legendarną postać Roya Cohna, wykorzystuje cały piekielny repertuar gestów i pomysłów aktorskich – skala hipokryzji bez krzty wyrzutów sumienia znacznie nadwyręża nasze poczucie sprawiedliwości. Akompaniuje temu anielski chór z niezawodną Meryl Streep na czele, ale też brawurowymi rolami: Patricka Wilsona, Jeffreya Wrighta, Justina Kirka i Mary-Louise Parker. Szczególnie jaskrawe przykłady presji społecznej i religijnej (piątka z plusem za homoseksualnego mormona!) odbijają się równie trwałym piętnem na psychice bohaterów, co strach przed śmiercią w wyniku AIDS. 

Reżyser Mike Nichols sięga czasami po kampowe środki wyrazu (tytułowe zstąpienie aniołów), ale przede wszystkim specjalizuje się w przekrojowym portrecie społecznym w czasach, gdy walka o prawa LGBT+ była wciąż dobre kilka kroków w tyle. Homoseksualistów oskarżano o wywołanie epidemii i egzorcyzmowano. Typowy mechanizm kozła ofiarnego, jakby żywem wzięty z książki René Girarda, smutno miesza prawdę i fantazję w czarnoksięskim kotle. Nie było chyba we współczesności większego polowania na czarownice! Z całą pewnością warto temu świadkować w każdej ekranowej sekundzie i robić notatki, jak odczarować przyszłość – by wyjść z zaklętego kręgu destrukcyjnych społecznych rytuałów.

Z apetytem na kino tożsamościowe

Życie Adeli to jeden z najbardziej uznanych tytułów w naszym rankingu najlepszych filmów LGBT+, m.in. nagrodzony Złotą Palmą w Cannes. Z jednej strony laury zostały przyznane słusznie. Film ma w ręku eleganckie rozdanie fabularnych atutów, na czele z parą asów pod postacią świetnej kreacji intymności oraz wyczucia erotyki i cielesnego piękna. Patrząc jednak pod innym kątem – i to trochę tłumaczy dopiero piąte miejsce w niniejszym zestawieniu – temat nie jest już tak świeży, jak w momencie premiery. Widać, że to kino sprzed dekady, niczym wspomnienie po Lykke Li (której piosenki ozdabiają filmową ścieżkę dźwiękową) – fajny film i fajne piosenki, ale w zasadzie kto dziś jeszcze o tym pamięta? 

Nie mamy za to żadnych wątpliwości, że Życie Adeli to film bardzo zmysłowy – i to nie tylko w sensie seksualnym. Oczywiście Kechiche jest zakochany w kobiecym ciele, co niesie go na wyżyny poetki aktu. W dodatku nie brakuje mu odwagi w wyborze erotycznych motywów: od masturbacji po przekrój pozycji seksualnych, których nie montuje na hollywoodzką modłę (czyli tak jakby kręcił film akcji). Jego spojrzenie jest uważne, wcale nie podglądackie, ale właśnie – kochające. Poza seksem, stale kipiącym źródłem zmysłowości jest także jedzenie. Widząc na ekranie łakomie pożerane kebaby, spaghetti wciągane kluska po klusce, wysysane muszle ostryg, ubrudzone sosem buzie, nie mamy żadnych wątpliwości, że na seans powinno założyć się skarpetki w jedzenie. Kulinaria są tu wiernym towarzyszem emocji: smutku po rozstaniu, ekscytacji na pierwszej randce. Życie Adeli to prawdziwa filmowa uczta.

Kolejne etapy artystycznej fascynacji reżysera to niewątpliwie młodość oraz niewinność. Dojrzewająca osobowość – w oczekiwaniu na tożsamość – to prawdziwy temat dzieła, sygnalizowany przez powtarzane jak mantra kadry nt. dziewczęcości (spanie z rozchylonymi ustami, ze strużką śliny na poduszce). Narzędziem portretowania niewinności jest stosowanie bardzo bliskich planów, swoista poezja twarzy lub – cytując (zgodnie z filmem) Sartre’a: «tajemnicza słabość ludzkich twarzy». Wedle Kechiche’a egzystencjalizm był pokoleniowym wyzwoleniem jeszcze kilkadziesiąt lat temu i przyniósł wolność także ruchom emancypacyjnym na tle orientacji seksualnej oraz tożsamości płciowej. Pytanie kto jest dzisiejszym, XXI-wiecznym Sartrem pozostaje niestety bez odpowiedzi.

Powyższy cytat z francuskiego filozofa w ogóle jest ciekawym tropem. Filmy opowiadające losy homoseksualnych bohaterów – i Życie Adeli nie jest tu żadnym wyjątkiem – są bardzo erudycyjne. Z jednej strony to bardzo imponujące oraz inspirujące, ale z drugiej – podszyte jednak jakimś fałszem. Nie jest przecież tak, że w rzeczywistości istnieje nadreprezentacja gejów i lesbijek wśród studentów ASP. Nie trzeba wcale mieć niebieskich włosów, by lokować pożądanie w przedstawicielach tej samej płci. Tymczasem filmy tego typu nie mogą się obejść bez chociaż kilku wzmianek na temat Gustava Klimta czy Egona Schiele. Sztampa! Kechiche ledwo co (ale jednak!) wychodzi z tej sytuacji obronną ręką, przydzielając swojej protagonistce profesję normalsa: Adela jest nauczycielką przedszkolną. Jeżeli więc zdobywca Złotej Palmy otworzy swoje uszy na krytyczne głosy, niech wie, że chcemy jeszcze więcej lesbijek wśród przedszkolanek, kasjerek, księgowych, fryzjerek itp.

Życie Adeli silnie eksponuje temat przeznaczenia – być może także w odniesieniu do orientacji seksualnej – jako głos polemiczny względem wszystkich kaznodziejów chcących leczyć homoseksualizm i kwestionować wrodzone popędy. W tym kontekście, a także w odwołaniu do przytaczanej w filmie Antygony – coming out wydaje się śmiercią poprzedniej, wątpiącej i pełnej wyrzutów sumienia osobowości, a narodzinami wolności. Samoidentyfikacja jest wyzwoleniem z wewnętrznej walki, której nie można (i nie powinno się) wygrać. Niech te nuty w kechiche’owskiej melodii będą zwiastunem nowego, tj. normalizujących narracji LGBT+ z dala od awangardy i artystycznej ekstrawagancji.

Nasz ranking najlepszych filmów LGBT+ wymaga jeszcze krótkiego komentarza dotyczącego miejsc poza pierwszą piątką. Decydująca była dla nas nie tylko jakość artystyczna, ale przede wszystkim taktyki subwersywne lub ciekawe wątki, które identyfikujemy jako sprzyjające dla coraz bardziej kolorowej atmosfery na świecie. I tak Nieznajomy nad jeziorem wyróżnia się grą z konwencją gatunkową, ale przede wszystkim bezwstydnie (i słusznie!) łamie tabu pokazywania na ekranie męskich członków. Dotychczas filmowanie nagiego kobiecego ciała było dozwolone, ale męska płciowość zawsze oczekiwała za kurtyną – zmową milczenia. Francuski film tę zasłonę bezpardonowo zrywa. Z kolei Wszystko w porządku wypowiada się o nieheteronormatywnej rodzinie w sposób bezpretensjonalny. W tym wydaniu lesbijska para wychowująca dzieci nie jest dziwowiskiem, ale zupełną zwyczajnością, pełną prostych problemów i trudnych emocji. No a z Debiutantami sprawa jest wyjątkowo prosta – film oswaja (homo)seksualność osób starszych. Mamy nadzieję, że społeczność LGBT+ uzyska pełne prawa i akceptację zanim sami staniemy się seniorami…

Dodaj komentarz

Sprawdź