Spowiedź CEO: prowadzenie firmy od zakrystii
05 lip 2020 | 0 komentarzy | przez Many Mornings
Many Mornings rozwija się prężnie i koloruje stopy ludziom na całym świecie. Jesteśmy obecni w kilkudziesięciu krajach, których obywatele z radością noszą skarpetki nie do pary. Na drodze do tego etapu spotkaliśmy wiele wzruszeń, anegdot i zadań do wykonania. MM powstało z inicjatywy dwóch chłopaków: Maćka Butkowskiego i Adriana Morawiaka. Co opowiedzą nam o sobie i firmie?
Zanim Adrian i Maciek zaczęli wytyczać prostą drogę do sukcesu, sami nieraz zapędzili się w kilka zaułków. Byli nieopierzonymi studentami, a wcześniej dzieciakami marzącymi o karierze w futbolu. Ale mieli pomysł i wytrwałość w jego realizacji. Nie chcemy w tym miejscu przytaczać kolejnej wersji american dream. Ale wszyscy w Many Mornings jesteśmy dumni, że – zaczynając jako start-up – krok po kroku zdobywamy nowe biznesowe przyczółki. Dlatego chcemy po prostu opowiedzieć o sobie.
Zanim stałem się skarpetkowym potentatem, chciałem być…? Czyli kilka słów od Was o pierwszym wymarzonym zawodzie. Kim chcieliście być, gdy będziecie już duzi?
Maciek Butkowski: Od zawsze chciałem mieć biznes. Choć jako dziecko nie wiedziałem, że będę miał styczność akurat ze skarpetkami. Ale krew młodego przedsiębiorcy płynęła we mnie od zawsze. Pamiętam, że moja pierwsza poważna inicjatywa to… sprzedawanie muszelek w podstawówce. Wakacyjne pamiątki z pierwszego wyjazdu zagranicę schodziły na szkolnych przerwach jak woda. Ustaliłem cennik: od 1 grosza do złotówki. Jednocześnie marzyłem, by otworzyć fabrykę zapalniczek. To był czas płodny w rozmaite pomysły. Ale trochę brakowało jeszcze dorosłego rozsądku, bo wszystko przepuszczałem na zdrapki w Lotto. Chciałem szybko pomnożyć kapitał! (śmiech). No i oczywiście chciałem też być piłkarzem! Trenowałem ostro aż do czasów gimnazjum, to była dla mnie poważna sprawa. Tak zresztą jak dla wszystkich chłopaków z boiska (śmiech).
Adrian Morawiak: Ja zawsze chciałem być niezależny i robić rzeczy po swojemu. Przyznam, że nie pamiętam, jak dokładnie ta niezależność miała się manifestować. Przynajmniej wtedy, we wczesnym dzieciństwie. Bo jako chłopak wkraczający w dorosłość miałem jeden cel: chciałem zostać badaczem – pracownikiem akademickim. Wychowywałem się jednak w przedsiębiorczym środowisku i ostatecznie w tę stronę pokierowało mnie pragnienie samodzielności.
To nas płynnie prowadzi do drugiego pytania: kim jesteście z wykształcenia?
Adrian: Po liceum miałem plan, by być ekonomistą. Przez 3 klasy szkoły średniej parłem w stronę SGH – to był mój priorytet. No ale w trakcie realizacji łatwo się zdekoncentrować. Mnie rozpraszały książki psychologiczne, które czytałem namiętnie, zwłaszcza w kontekście procesu podejmowania ludzkich decyzji. Usłyszałem o takim kierunku jak psychologia konsumencka i pomyślałem, że to też może być rozwojowa droga. Na początku jednak pomysł nie zyskał aprobaty rodziców. Może właśnie dlatego zacząłem jednak studia na SGH. Długo to jednak nie trwało (śmiech)! Po pół roku zmieniłem uczelnię na zgodną z moimi zainteresowaniami. Była to trudna decyzja, bo trzeba było pożegnać jedną z bardziej prestiżowych szkół wyższych w kraju. W dodatku rodzice, środowisko, własne oczekiwania… No ale uparty charakter dał o sobie znać. Poszedłem do pracy, by zarobić na pierwszy rok studiów. Trzeba było samemu zrealizować swoją fanaberię. No i całe szczęście, bo fanaberia okazała się strzałem w dziesiątkę. Szybko odnalazłem się w środowisku naukowym, zacząłem na poważnie zajmować się metodologią. Zdobyłem nawet grant, no ale któregoś dnia przyszedł Maciek i przekonał mnie, że kolorowe skarpetki nie do pary są jeszcze fajniejsze, niż psychologia (śmiech).
Maciek: Ja studiowałem na katedrze fotografii na łódzkiej filmówce. Ale zanim uzyskałem tytuł absolwenta, włóczyłem się po różnych życiowych drogach. Dziś żałuję, że nie zrobiłem sobie gap year po maturze. W wakacje pojechałem do UK zarobić pieniądze na samochód i tam przeszedłem szkołę życia w gastronomii. Ale po powrocie, zamiast z tej szkoły skorzystać i trochę pożyć, poszedłem na logistykę. Wszyscy mówili, że po logistyce jest robota – no to ja bang! i składam tam papiery. To była dla mnie męczarnia, bo w ogóle mnie to nie interesowało. No i widoki na pracę też nie były wcale tak różowe, jak wydawało się na początku. Dlatego równolegle poszedłem na studium fotograficzne w Warszawie, gdzie poznałem wielu inspirujących ludzi. Stamtąd był już krok na łódzką filmówkę, z której jestem dumny – i która dała mi w życiu bardzo wiele, zwłaszcza w aspekcie towarzyskim. Nie mam wcale na myśli hucznych imprez! Po prostu ludzie z takim potencjałem, od których można zarazić się kreatywnością, żyją chyba tylko na tamtych uczelnianych korytarzach. Gdyby nie to doświadczenie, prawdopodobnie dziś nie prowadziłbym biznesu, tylko pracował jako barman. Teraz mogę godzić fotografię z przedsiębiorczością, o czym marzyłem już jako małe dziecko. Bo założyłem Many Mornings.
No właśnie! Jak to było? W końcu jaskółki mówią o spółkach same złe rzeczy. Dlaczego Wy zdecydowaliście się na taką formę prowadzenia biznesu?
Adrian: Z Maćkiem znamy się od lat szkolnych. Konkretnie – pierwszy raz poznaliśmy się w którejś z ostatnich klas podstawówki. Później, w liceum i na studiach, nasza relacja uległa lekkiemu rozluźnieniu, ale w dalszym ciągu byliśmy dla siebie widoczni, objęci tym samym horyzontem. Dlatego, gdy Maciek szukał pomysłu na biznes, spotkał się ze mną, by skonsultować wszelkie za i przeciw. Oczywiście wiedział też, że moi rodzice produkują skarpetki, co stawiało mnie trochę w roli insidera. Bo jednym z pomysłów Maćka było właśnie tworzenie kolorowych skarpetek (z czego finalnie narodziło się Many Mornings). Ja początkowo pełniłem raczej rolę konsultanta-łącznika dla biznesu Maćka. Nie myśleliśmy wtedy o współpracy na obecnych zasadach. Dopiero, gdy zaangażowałem się w proces naprawdę głęboko, w naturalny sposób stałem się drugą połową powstającego MM. Sam nawet nie wiem do końca, jak to się stało. Bo oficjalnej propozycji wejścia w spółkę nie pamiętam (śmiech).
Maciek: Faktycznie nie było takiej godziny zero. Od słowa do słowa, płynnie zacieśnialiśmy więzi podczas wspólnej pracy nad projektem. Ja miałem wcześniej już kilka biznesowych pomysłów, więc wiedziałem mniej więcej od czego zacząć. I tak wspólnie zaczęliśmy wymyślać nazwę, załatwiać formalności – no i w końcu wspólnie prowadzić Many Mornings.
Wkrótce firma będzie obchodziła szóste urodzony. To szmat czasu. Jakie jest Wasze najlepsze wspomnienie z tej historii? Takie osobiste doświadczenie, niekoniecznie związane z medialnymi sukcesami.
Adrian: Mnie najbardziej cieszy, gdy idę ulicą i widzę kogoś w naszych skarpetkach. Nieważne, czy takie zdarzenie miało miejsce na początku istnienia firmy (gdy każda pojedyncza sprzedaż była dla nas sukcesem), czy było to zaledwie kilka dni temu. Największy zastrzyk pozytywnej energii jest wtedy, gdy w ogóle się tego nie spodziewam. Jestem gdzieś daleko, poza granicami Polski. Dookoła pełna egzotyka i wtem – widzę na ulicy Many Mornings na czyichś stopach. Wygląda na to, że w dalszym ciagu pojedyncza sprzedaż jest dla nas sukcesem (śmiech). Cieszy mnie to, że nie straciliśmy tego osobistego kontaktu z produktem i użytkownikami naszych skarpetek.
Maciek: Racja, to wspaniałe doświadczenie. Miło wspominam też wszystkie wyjazdy na targi. To był rytuał od listopada do stycznia, który z chęcią kultywowałem co weekend (śmiech). Chociaż była to też ciężka harówka. Niemniej, tryb życia w drodze, poznawanie nowych ludzi, młyn sprzedaży partyzanckich, to był taki intensywny płomień życia z przygodami, który płonie do dziś. O właśnie! Jest jeszcze anegdota z tym związana, która trafia w punkt. Mieliśmy do czynienia z dziwacznym zbiegiem okoliczności. Za każdym razem, gdy wybieraliśmy się na targi, w radiu grali tę samą piosenkę. Pakowaliśmy walizki, wsiadaliśmy do fury, włączaliśmy odbiornik – a w głośnikach Lista Przebojów Trójki i (za każdym razem!) Fisz Emade „Ślady”. Pierwsze nuty [tu Maciek włącza piosenkę na telefonie – przyp. red.] i jedziemy na targi. To było niesamowite!
Jakie są Wasze ulubione skarpetki MM? I dlaczego właśnie takie?
Adrian: Bee Bee. To był drugi wzór nie do pary, który powstał. Miałem duży udział przy tworzeniu koncepcji. Nagłe: eureka! – „musimy zrobić jedną skarpetkę w pszczoły, a drugą w czarno-żółte paski”. Ten wzór nadal bardzo mi się podoba, wciąż sam się broni. Wyraża prostotę całej idei: kilka elementów, 3-4 kolory – a jednak wszystko ze sobą gra. Świetny przykład tego, że najlepsze rzeczy wcale nie muszą być skomplikowane.
Maciek: U mnie jest to kilka rotujących faworytów. Na dzisiaj [rozmowa została przeprowadzona 30.06.2020 – przyp. red.] jest to Tukan. Tropical Heat to nasz trzeci wzór nie do pary, następca Bee Bee. Ale w tym przypadku bardziej siadła mi kolorystyka i tematyka. Według mnie ten model się nie starzeje.
Dobra, koniec gadania o firmie. To miała być spowiedź CEO, przejdźmy więc do serii krótkich pytań osobistych. Jest jedna szczególnie interesująca forma ekspresji, o którą chciałem Was zapytać: kiedy ostatni raz tańczyliście?
Adrian: Ja bardzo nie lubię tańczyć.
Maciek: A ja tańczę codziennie (śmiech). Ostatni raz tańczyłem wczoraj w domu.
O czym myślicie, gdy zamykacie oczy i zdmuchujecie urodzinowe świeczki?
(cisza)
Co to, tajemnica? A może zamykacie oczy i udajecie, że myślicie o czymś konkretnym, a w rzeczywistości – pustka?
Maciek: Nie, to nie tak. Wymaga to jednak powrotu do historii firmy (śmiech). Jak powstawało Many Mornings, Happy Socks kończył właśnie ósmy rok funkcjonowania. W związku z tym zawsze życzę sobie, by MM zrobiło przez 8 lat jeszcze więcej niż Szwedzi z Happy Socks.
No i jak wychodzi realizacja tego marzenia?
Adrian i Maciek: Nie minęło jeszcze 8 lat! (śmiech)
Teraz zdanie do dokończenia: chciałbym, by moim ostatnim posiłkiem przed śmiercią było…?
Adrian: Ziemniaki! Lub pizza neapolitańska, bo akurat dzisiaj zjadłem wybitną i mam świeże wspomnienie (śmiech).
Maciek: Chyba baklava.
Co robicie, gdy nikt nie patrzy? Jakieś guilty pleasure?
Maciek: Ja chodzę po domu na golasa.
Adrian: Hmm… Ja nie wiem co.
Maciek: Jak to co? Przeszukujesz oferty sklepów w poszukiwaniu najlepszych okazji. (śmiech) Jeszcze nie widziałem lepszego łowcy promocji od Adriana!
Kim bylibyście w wiosce smerfów?
Adrian: Papą Smerfem! (śmiech)
Maciek: Ja pamiętam tylko Smerfetkę… Na pewno nie chcę być Gargamelem.